Delicious LinkedIn Facebook Twitter RSS Feed
Obsługiwane przez usługę Blogger.

Rzeczpospolita, równość i lewactwo

Nowy redaktor Rzeczpospolitej Tomasz Wróblewski napisał we wstępniaku do zeszłotygodniowego dodatku weekendowego Rzepy Plus Minus o równości, a raczej o tym, że równość to coś najgorszego pod słońcem i nijak ma się do wolności; właściwie jest jej przeciwieństwem.
Zastanawiam się tylko do kogo właściwie jest adresowana Rzeczpospolita, jeśli jej poglądy na gospodarkę są tak liberalne, żeby nie powiedzieć neoliberalne, a w sferze światopoglądowej sytuuje się ona blisko PIS-u z jego obsesją narodowo-patriotyczną, konserwatyzmem obyczajowym i ciągłym nawiązywaniem do Smoleńska. Czy wśród czytelników Rzepy są pracownicy korporacji interesujący się Smoleńskiem, czy też czytają oni żółte strony a resztę wyrzucają?

Poglądy Wróblewskiego jako żywo przypominają poglądy amerykańskich konserwatystów, co niespecjalnie powinno dziwić, jeśli pod uwagę weźmiemy to, że Wróblewski, kiedy jeszcze był zapraszany do TOK.FM, z uporem godnym większej sprawy przekonywał, że amerykański kryzys roku 2008 był spowodowany raczej nadmiernymi regulacjami rządowymi niż chciwością banków i ich działalnością, mającą na celu jak największe uwolnienie sektora bankowego od regulacji rządowych. Wstępniak Wróblewskiego jest dość krótki, i jeśli pominiemy w nim rozbłyski retoryczne pozostanie nam właściwie tylko jedna teza: rozsądne masy pracujące nie dbają o równość, chodzi im o to, żeby piąć się w górę, niczym w społeczeństwie Darwina. Równość to zaprzeczenie wolności, która zniekształca konkurencję, hamuje wymianę elit oraz spowalnia rozwój cywilizacji. To lewicowi ideolodzy próbują wmówić masom, że należy się im równość, aby na ich plecach piąć się do władzy. Jeśli ktoś nie wierzy, że Wróblewski mógł coś takiego napisać, odsyłam do artykułu: http://www.rp.pl/artykul/9133,784586-Strzal-gazety-Aurora.html

Wróblewski, zgodnie z dobrą tradycją, zaczyna od dowcipu, gdzie wyśmiewa lewicę, która znalazła nowy obiekt swojej krucjaty: nierówność, która nazywana jest tutaj z celową przesadą „spiskiem elit”, „zamachem na naród”, czy też działaniem przeciwko cierpiącemu narodowi. W skrócie - ideologią. W tych oparach absurdu, faktycznie śmieszne wydają się postulaty lewicy, która sprzeciwia się umowom śmieciowym, fikcyjnemu samozatrudnieniu, czy też rosnącym nierównościom społecznym. Jawi się ona, jako siła, która chce uszczęśliwić naród wbrew jego woli. Lewica wg Wróblewskiego zajęła się nierównością „po fatalnym roku dla dogmatów ideologicznych” Można się jednak zapytać autora o jakie dogmaty tutaj chodzi. Nie wydaje się bowiem, że walka w ekonomii między Miltonem Friedmanem, zwolennikiem zaciskania pasa, a Johnem Keynesem, zwolennikiem pobudzania popytu, została definitywnie rozstrzygnięta na czyjąś korzyść. Europa postawiła na oszczędności jak do tej pory, Ameryka na pobudzanie popytu i nie wiadomo, kto okaże się zwycięzcą. Jeśli intencją Wróblewskiego było wyśmianie państwa socjalnego, to można się zapytać, czy ustrój tego rodzaju ma problemy, bo okazał się porażką czy też europejscy politycy do niego nie dorośli?

I tutaj dochodzimy do kardynalnego grzechu lewicy, którym wg Wróblewskiego jest postulowanie powszechnej równości bez oglądania się na rachunek ekonomiczny, narażanie społeczeństwa na straty oraz zwykły brak odpowiedzialności. Tyle tylko że w tym miejscu należałoby się zapytać, kto robi ekonomię? Jak to się stało, że ekonomia stała się nauką niemal matematyczną, opisującą niezmienne prawa natury? Czy Wróblewski nie słyszał, jak ekonomia amerykańska przygotowała świetny grunt dla deregulacji systemu bankowego, co umożliwiło powstanie inżynierii finansowej, która doprowadziła do kryzysu w USA w 2008 roku? Czy bankowcy myśleli o rachunku ekonomicznym, gdy państwo amerykańskie wykupowało ich śmieciowe obligacje? Ekonomia jest nauką społeczną i powinna być poddana demokratycznym procedurom. Czy liczba żłobków we Wrocławiu lub ilość pieniędzy przeznaczona na aktywizację bezrobotnych jest gdzieś zapisana w naturalnych prawach ekonomii, czy też jest decyzją polityczną, która powinna być podjęta wśród wszystkich, których ona dotyczy?

Kolejną tezą Wróblewskiego, chyba najbardziej zadziwiającą, jest stwierdzenie, że wolność nie ma nic wspólnego z równością, a Solidarność walczyła nie o równość lecz o wolność. O równość wg Wróblewskiego walczył motłoch zdobywający bastylię oraz komunistyczni przywódcy w rodzaju Polpota i Castro. Abstrahując od tego, że hasła Rewolucji Francuskiej to nie tylko Wolność ale także równość i braterstwo, to przywołanie komunistycznych dyktatorów w kontekście równości pokazuje bardzo dobrze intencje redaktora. Redaktor jest zwolennikiem wolności negatywnej, gdzie państwo wycofuje się ze sfery publicznej gwarantując jedynie wolności osobiste w sferze prywatniej orz prawa własności. Takie państwo wierzy w niewidzialną rękę rynku oraz proceduralną (teoretyczną) równość wszystkich wobec prawa. Jaka jest jednak równość pracodawcy i pracobiorcy w chwili podpisywania umowy o pracę, jeśli państwo nie zapewnia prawa do strajku, płacy minimalnej, wolności zgromadzeń, czy też nie prowadzi kontroli faktycznych stosunków pracy. Wolności pozytywna, czyli wolność do umożliwia faktyczną równość obywateli. Tej wolności pozytywnej boi się Wróblewski, ponieważ prowadzi ona rzekomo do wynaturzeń w formie rządów autorytarnych, czy państwa opiekuńczego. Praktyka jednak pokazuje, że bez zapewnienia przez państwo minimalnych praw pozytywnych, które zapewniają równość, nie może być mowy o żadnej wolności. Czy osoba żyjąca w ubóstwie jest wolna? Czy chory człowiek, który nie ma dostępu do opieki zdrowotnej jest wolny? Czy pracownik, który otrzymuje zbyt małą pensję, żeby mieć poczucie godności, jest wolny?

Dla Wróblewskiego stałym elementem wolności jest nierówność, a historia świata jest owszem historią „pęczniejących nierówności” ale także historią bogacenia się. W tym miejscu Wróblewski opisuje sukces story polskiej transformacji oraz zachwyca się tym, że w naszym kraju wszystko rośnie (prawdopodobnie chodzi tu o PKB). Wróblewski abstrahuje od tego kto się bogaci, jak dzielone jest bogactwo i jaka jest jego struktura. Nouriel Roubini amerykański ekonomista w odróżnieniu od Wróblewskiego uważa, że powodem kryzysu w USA, była rosnąca nierówność w społeczeństwie amerykańskim, postępujące ubożenie klasy średniej oraz bogacenie się amerykańskiej klasy krezusów na fali obniżek podatków. Politycy siedzący w kieszeniach bankowców (wystarczy sprawdzić, gdzie pracują lub pracowali byli i obecni politycy odpowiedzialni za finanse) deregulowali system bankowy, tak, żeby zubożała amerykańska klasa średnia mogła żyć jeszcze przez jakiś czas na podobnym poziomie tyle że coraz bardziej na kredyt.

Wróblewski przyznaje, że rosną przez cały czas dysproporcje między biednymi i bogatymi ale oczywiście milczy na temat kosztów tych dysproporcji zarówno dla społeczeństwa jak i dla państwa, bo wielu jest zdolnych i ambitnych, którzy nie mogą przebić się nie dlatego, że jak mówi Wróblewski mieli mniej szczęścia lub ich wybory były nierozsądne, lecz dlatego, że system społeczny oparty na nierówności raczej spowalnia niż przyspiesza wymianę elit oraz utrzymuje większość ludzi na tych samych niskich szczeblach drabiny społecznej. Oczywiści redaktor ma swoje alibi, czyli historię od pucybuta do milionera, tyle, że takich pucybutów jest naprawdę nie wiele, i ta opowiastka służy raczej wyrobieniu w ludziach poczucia, że jeśli in się nie udaje to nie wina systemu tylko ich własna.

I tu leży chyba klucz do rozumienia nierówności przez Wróblewskiego. Ludzie osiągają sukces, bo mają szczęście lub dokonali w życiu lepszych wyborów, czyli ci , którym się nie powiodło, sami sobie są winni. Trochę jak w XIX wieku, gdzie protestujący robotnicy nazywani byli leniami. Ci wszyscy młodzi ludzie, którzy uwierzyli, że edukacja da im miejsce na rynku pracy sami sobie są winni, bo źle wybrali lub nie mieli szczęścia. Redaktor nawet nie zająknie się na temat roli państwa w zwalczaniu bezrobocia, aktywnego kreowania polityki edukacyjnej czy zapewnienia równego dostępu do DOBREJ edukacji dla wszystkich. Pytanie zasadnicze to, czy Wróblewski w ogóle pozbywa się równości ze swojej idei doskonałego społeczeństwa? Nie, nawet Wróblewski nie jest do tego zdolny, idea równości jest prawdopodobnie zbyt uniwersalna. Czym jest równość wg redaktora? Idea doskonałej konkurencji, na której Wróblewski opiera swą apoteozę wolności bez równości, opiera się paradoksalnie na równych szansach, równych możliwościach w dostępie do środków, czy też na równym dostępie do informacji tyle, że zarówno ekonomia jak i inne nauki społeczne już dawno pozbyły się takich fantazji i mrzonek. Nie ma doskonałej konkurencji na rynku, nie istnieje równość szans, równy dostęp do środków, czy informacji. Tyle, że to nie oznacza, że utopijny projekt równościowy należy całkiem porzucić. Czy równość między mężczyznami i kobietami polega na tym, żeby kobiety równały do mężczyzn? Nie, bo kobiety chociażby rodzą dzieci i potrzebują innej ochrony niż mężczyźni, jeśli chcą mieć równe szanse na rynku pracy. Czy niepełnosprawny bez pomocy państwa może konkurować na otwartym rynku? Z nielicznymi wyjątkami nie i albo damy niepełnosprawnym równe szanse, albo każmy siedzieć im w domu. Czy niepełnoprawny ma prawo do edukacji, jeśli nie zapewni się mu równego dostępu do budynków wydziałowych? Nie wolno więc pozbywać się idei równości tylko dlatego, że trudno ją zrealizować, bo jest ona nieustannie rozwijającym się projektem. Oczywiście ciężko jest zadekretować minimalny katalog potrzeb, który powinien być spełniony niezależnie od państwa czy kultury, jednak próby zaproponowania takiego katalogu potrzeb zostały już podjęte zarówno w ekonomii jaki i w filozofii społecznej np. przez Marthę Nussbaum i Amartyę Sen.


Na koniec należy przyjrzeć się w jakich rolach obsadził Wróblewski osoby swojego dramatu. I tak symptomatycznie nie pojawiają się w jego historii w ogóle pracodawcy, prawdopodobnie z tego powodu, że skomplikowaliby elegancką historię redaktora. Pracodawcy mają zwykle dominującą rolę w stosunku pracy, chyba, że mamy do czynienia wybitnie z rynkiem pracobiorców, co w Polsce się prawie nie zdarza. Mamy masy pracujące, które mogą być albo destrukcyjne jak motłoch pod bastylią domagający się równości lub mogą pełnić rolę pozytywną: niech pracują jak najwięcej w nadziei, że „będą mieli szczęście lub dokonają rozsądnych wyborów”. Wreszcie mamy lewackich ideologów, którzy oszukują masy, żeby po ich plecach dostać się do władzy. Kim jest więc w tej układance Wróblewski: nie należy do mas, nie jest lewakiem, co oczywiste, nie jest też politykiem. Wydaje się więc, że jest oświeconym członkiem elity (elita zwykle przypisuje sobie oświecenie), który radzi masom jak mają postępować. Wróblewski więc jest albo dobroczyńcą mas, albo, jeśli weźmiemy pod uwagę to w jakie fantazje „wierzy”(?), jest ideologiem, który tworzy pewną interpretację rzeczywistości, w której garstka osób ma podobno szczęście, z nierówności należy się cieszyć, a ty frajerze pracuj, pracuj i pracuj.



Konferencja Arłukowicza czyli co zrobić, żeby nie przeprosić


Refundacja kosztów leczenia dotyczy wszystkich, nawet tych, którzy mają 25 lat i myślą, że nigdy nie będą chorować. Jeśli nawet przez długi czas nie będą (a to się kiedyś zmieni), to zachorują ich rodzice, przyjaciele lub najbliższa rodzina. Należy więc przyjmować z przymrużeniem oka stwierdzenia tych wszystkich zniecierpliwionych obecnym bałaganem, a wypowiadających się na forach, którzy chcą, żeby państwo w końcu odpieprzyło się od rynku zdrowotnego, niech wolny rynek zatriumfuje. Tyle że tak naprawdę ten wolny rynek nigdy nie istniał i istnieć nie będzie.

Po wielu dniach milczenia ze strony Ministerstwa Zdrowia, chaosu oraz medialnego szumu, minister Arłukowicz wreszcie przemówił. Bynajmniej jednak nie wziął odpowiedzialności za to, co Ministerstwo Zdrowia przygotowało dla swoich pacjentów oraz aptek. Zamiast tego usłyszeliśmy narrację, w której „skostniały system broni się przed nowoczesnością, koncerny atakują, by sięgnąć jeszcze głębiej do naszej kieszeni, a Minister, gwarantując nowoczesność leczenia dla wszystkich Polaków, nie cofnie się przed niczym.”

W naukach społecznych istnieje termin „framing”, który oznacza taki sposób konstrukcji zjawisk społecznych przez media, lub przez polityków dzięki mediom, który narzuca opis oraz ocenę danego zjawiska opinii publicznej. Celem takiego działania jest kontrola dyskursu w sferze publicznej oraz prawie dowolne urabianie publiki. Jak zobaczymy, w narracji Ministra nie było miejsca na jakąkolwiek odpowiedzialność czy "przepraszam" skierowane do pacjentów czy aptekarzy, bo minister przez cały czas chciał dobrze i bez względu na efekty oczekiwał raczej oklasków, niż oceny.

Ale po kolei. Następujący opis to właściwie garść cytatów. Z przebiegu konferencji wynika, że zanim pojawił się minister Arłukowicz  wielu się podejmowało naprawy systemu polityki lekowej, jednak nigdy się to nie udawało. Mieliśmy do czynienia nie z prawdziwym rynkiem lecz wolną amerykanką niczym na Dzikim Zachodzie: dyktat koncernów, chaos promocji leków, nieregulowane marże oraz leki za grosz.  Konia z rzędem temu, kto wytłumaczy starszym osobom, dlaczego teraz mają płacić więcej w aptece i dlaczego promocje są złe. Rynkiem rządziły firmy farmaceutyczne, bo wiadomo, że w ciemnym stawie lepiej ryby się łowi. Dzięki Ministrowi nowa ustawa wprowadza porządek oraz gwarantuje nowoczesne leczenie każdemu Polakowi. Stało się to przy pomocy ekspertów z wielu dziedzin, którzy usiedli razem i, mając na względzie równy dostęp do leczenia dla wszystkich, wysmażyli nam taką listę refundacyjną. Minister w trakcie konferencji próbował wręcz przekonać wszystkich, że nie chodzi więc w ogóle o oszczędności, tylko o nowoczesność. Abstrahując już od tego, że Arłukowicz był naczelnym krytykiem min. Kopacz, której reformę wprowadza w życie i to ona powinna się tłumaczyć i odpowiadać na pytania. Tyle teorii Arłukowicza, teraz czas na odrobinę praktyki, zwłaszcza, że widać jak na dłoni, że  rzeczywistość skrzeczy. 

Minister zdrowia Bartosz Arłukowicz na konferencji prasowej, fot. J. Turczyk

Jest wiele zarzutów do listy refundacyjnej, jak i sposobu i terminu jej wprowadzenia. Rzecznik Praw Pacjenta oświadczył, że z tego względu, że lista refundacyjna wchodzi w życie na ostatnią chwilę, została podważona zasada zaufania w stosunku do prawa oraz instytucji państwowych. Komisja Ekonomiczna Ministerstwa Zdrowia mająca decydować o tym, jakie leki będą refundowane, zebrała się na pierwsze posiedzenie dopiero w październiku. Miała więc tylko niecałe 3 miesiące na procedowanie. Znaleźli się w niej jedynie urzędnicy ministerstwa zdrowia oraz NFZ, nie ma mowy więc mowy o krajowych konsultantach znających się na poszczególnych dziedzinach medycyny. Jeśli było inaczej, to dlaczego profesorowie zajmujący się onkologią, transplantologią itd. są teraz zaskoczeni? Cała komisja wygląda raczej na komisję księgowych, która miała bardziej na względzie dobro budżetu niż pacjentów. Następna rzecz to organizacje pacjentów: jak to możliwe że układanie listy, która tak bardzo wpływa na ich życie. odbywa się całkowicie bez ich udziału. Podobno nic o nas bez nas, na tym polega demokracja, a tak mamy rządy technokratów i księgowych. Lista została opublikowana 30 grudnia, nie mówiąc o chaosie, który to powoduje, mamy także problem aptek, które nie zdążą podpisać kontraktów z NFZ. Kolejna sprawa, to fakt, który potwierdził z rozbrajającą szczerością Minister, mianowicie, że recepty ze starego roku, będą nieważne w nowym roku, bo system się zmienia a więc i ceny. Czy prawo działa wstecz?

W przeciwieństwie do tego, co mówi Minister (zmiany na listach refundacyjnych dokonywane były podobno dzięki trudnym negocjacjom przeciągającym się do ostatniej chwili, ale nie można tego sprawdzić, bo wszystko jest tajne), nowa lista to raczej zwycięstwo pacjentów oraz dziennikarzy, chociaż tym ostatnim się nie spieszyło. Lista okazało się jest totalnym bałaganem. Nie ma na niej lub nie było leków na astmę, pasków cukrzycowych, leków przeszczepowych , do chemioterapii, leków przeciwbólowych w małych dawkach na bóle nowotworowe oraz na schizofrenię. Wiele z tego poprawiono, jednak nie wpisano ciągle na listę insulin długo-działających (podobno są rakotwórcze, tyle, że Minister posługiwał się artykułem naukowym sprzed roku), a niektóre leki wyraźnie podrożały, nawet jeśli państwo do nich dopłaca.

I tak do tego roku leki przeszczepowe niezależnie od rodzaju były kosztowały 3,20 zł za 30 tabletek. Teraz jeśli ktoś korzysta z terapii Advagrafem 4,5 mg i przyjmuje Myfortic 360mg na dobę, to miesięcznie, zamiast płacić ok 18 zł, będzie zmuszony płacić 105zł. Może wygląda to na niedużo, ale trzeba pamiętać ze większość osób po przeszczepach utrzymuje się z rent i nie pracuje. Myfortic w ogóle bardzo dobrze pokazuje nieudolność Ministerstwa. Po walce pacjentów wpisano na listę cellcept (podobna substancja czynna) po 3,2zł, Myfortic, choć nie ma jego generyków, kosztuje 113zł.

Kolejna sprawa to kwestia odpowiedzialności lekarzy, którzy będą karani z całą surowością, jeśli przepiszą lek refundowany osobie, której się to nie należy (abstrachując już od tego, czy mogą wypisać lek na refundację w chorobie, do której jednoznacznie nie jest przypisany, a wg lekarzy dzieje się tak często). Minister stwierdza, że nie wyobraża sobie przypadku, by odprawiać z kwitkiem chore dziecko na raka, tyle, że wymaga od lekarzy jakiejś heroiczności oraz ewentualnego ponoszenia kosztów bałaganu Ministerstwa. Zdaję sobie sprawę, że jest to niewielki margines spraw, niewielu jest pacjentów, którzy nie są w ogóle ubezpieczeni, tyle, że jeden taki pacjent to już o jednego zbyt dużo. Parę dni temu Premier Tusk, jak rasowy car grożący swoim urzędnikom, stwierdził, że lekarze, jeśli chcą korzystać z pieniędzy budżetowych, to powinni zachowywać się odpowiedzialnie. Tyle że to rząd nie zachował się odpowiedzialnie już na samym początku, a teraz zrzuca odpowiedzialność niżej. Warto również zwrócić uwagę na fakt, że dzisiejsza retoryka Tuska i Arłukowicza jedynie subtelnie różni się od retoryki Dorna, który za czasów PiSu kazał wykształciuchom siedzieć cicho i nie krytykować rządu. Teraz mamy analogiczną sytuację, z tą różnicą, że wykonaną w białych rękawiczkach.

Minister, cokolwiek powie, jest niewiarygodny. Po pierwsze z powodu bałaganu, który mamy, a po drugie dlatego, że proces dochodzenia do listy był całkowicie nieprzejrzysty. Nie wiadomo, co się działo w trakcie obrad Komisji ekonomicznej, profesorowie z różnych dziedzin medycyny zostali listą zaskoczeni a pacjenci zostali całkowicie wyłączeni z procesu decyzyjnego, choćby jako ciała doradcze. Prawdopodobnie na konferencji Ministra najbardziej zdziwiło to, że nie dostał oklasków od dziennikarzy, bo przecież tak bardzo się starał, taki był nieugięty, a tu tylko jak zwykle pretensje. Myślę, że prawdziwy szum zacznie się w nowym roku, kiedy pacjenci ruszą do aptek z nowymi receptami.